Sądy Kapturowe

Wiemy z przekazów, że pierwsze wyroki były już wykonywane na przełomie 1939/40 r. Jest to o tyle kontrowersyjne, że nie istniały wtedy jeszcze sądy wydające wyroki.  Czy była to samowola? Nie. Terenowe jednostki SZP-ZWZ likwidowały najbardziej niebezpiecznych zdrajców po zatwierdzeniu wyroku przez komendanta okręgu. 

     W ten sposób komendanci okręgów stali się faktycznymi wykonawcami podziemnej jurysdykcji.
Sytuacja została jednak unormowana już 16 kwietnia 1940 roku, kiedy to Komitet Ministrów dla Spraw Kraju specjalną uchwałą powołał Sądy Kapturowe, jako specjalne sądy karne przy komendantach okupacji, obszarów i okręgów ZWZ dla przestępstw popełnianych w szeregach organizacji wojskowej oraz przy delegaturach okręgowych i przy Delegacie Głównym Rządu dla przestępstw popełnianych przez osoby niewchodzące w skład organizacji wojskowej oraz przez osoby spośród aparatu okupantów.
     Sądom Kapturowym została przyznana wyłączność wydawania wyroków śmierci „na prześladowców, zdrajców, szpiegów i prowokatorów”. Każdy sąd składał się z sędziego śledczego, prokuratora, obrońcy oraz składu orzekającego. Sąd orzekał w składzie trzech osób: przewodniczącego, którym z urzędu był komendant ZWZ, przy którym sąd działał i dwóch sędziów. Oprócz sądu Kapturowego w skład jego struktury wchodził na szczeblu okręgu referat służby sprawiedliwości – podlega zawsze bezpośrednio Komendantowi Okręgu.

Działalność

Wszelkie informacje trafiały do sądu kanałami konspiracji, poprzez placówki, obwody, oddziały leśne. Docierały do referatów bezpieczeństwa, a stamtąd zazwyczaj do komórek kontrwywiadu Oddziału II Komendy Okręgu. Zresztą sędziowie śledczy, mimo swojej przynależności do sądownictwa z racji wykonywanych funkcji, byli przydzielani do komórek kontrwywiadu.

     Zadaniem sędziego śledczego było prowadzenie dochodzeń. Wykonywał je osobiście bądź zlecał odpowiednim organom konspiracyjnym. Dochodzenie należało ukończyć najpóźniej w ciągu siedmiu dni i materiał dowodowy przedłożyć prokuratorowi. Jeżeli ten uznał, że nie ma potrzeby zwrócenia sprawy sędziemu do uzupełnienia, sporządzał akt oskarżenia i przekazywał przewodniczącemu sądu.
„Słabą” stroną sądów było to, że wszystkie jego stadia odbywały się zaocznie. Przepisy dopuszczały jedynie udział oskarżonego, jeśli: osobę oskarżoną można zabezpieczyć dla wymiaru sprawiedliwości, istniej prawdopodobieństwo, że będzie można od oskarżonego uzyskać „ważne wiadomości” i udział oskarżonego na rozprawie nie będzie zagrażać bezpieczeństwu sądu albo organizacji. Sytuacje udziału oskarżonego w procesie były, więc niezmiernie rzadkie.
     Sądy Kapturowe mogły wyłącznie orzekać karę śmierci, w przypadku, kiedy sąd doszedł do przekonania, że oskarżonego nie powinno się skazać na śmierć, musiał go uniewinnić. Wyrok zapadał większością głosów, z tym, że przewodniczący głosował ostatni. Wybór między dwiema skrajnościami – śmiercią lub życiem nakładał na sędziów szczególną odpowiedzialność. W akcie prawnym powołującym sądy zapisano zresztą: „Wyrok skazujący winien być wydany z wielką ostrożnością i tylko na podstawie niewątpliwych faktów i dowodów”.
     Wyroki sądów były ostateczne i prawomocne. Nikomu nie przysługiwało odwołanie. Brak kontroli został jednak zastąpiony instytucją zatwierdzania wyroków skazujących. Choć podstawa prawna stanowiła inaczej w zasadzie wyroki były zatwierdzane przez komendantów ZWZ, przy którym działał sąd.

Wątpliwości

W praktyce nigdy nie weszły w życie przepisy o zatwierdzeniu wyroków przez delegatów rządu. Zatwierdzał je właściwy komendant ZWZ. W praktyce nie powstała także instytucja sędziów śledczych, a ich zadania przejęły organa kontrwywiadu ZWZ.

      Nie mogła być także realizowana zasada sprawowania przez komendantów ZWZ funkcji przewodniczących Sądów Kapturowych, istniejących przy ich komendach. Nie mogli oni, bowiem wykonywać jurysdykcji sądowej i jednocześnie sprawować nad nią nadzór. Od samego początku stanowiska przewodniczących Sądów Kapturowych były etatowe, a funkcje te powierzano pracownikom z przedwojennego aparatu wymiaru sprawiedliwości.

Wojskowe Sądy Specjalne

1 stycznia 1942 roku weszły w życie zmiany zaakceptowane przez Naczelnego Wodza w Londynie. W miejsce Sądów kapturowych powołano jednoinstancyjne Wojskowe Sądy Specjalne. Powołano je przy dowódcy AK oraz przy komendantach okręgów.

     Wprowadzono szereg zmian dotyczących postępowania. Najważniejsza dotyczyła wprowadzenie instytucji zawieszenia postępowania. Chodziło o sytuacje, kiedy sąd dochodził do przekonania, że oskarżonemu należy za popełniony czyn wymierzyć karę pozbawienia wolności. Nierealne w czasach okupacji. W takich przypadkach postępowanie zawieszano do czasu, gdy sądownictwo zacznie działać normalnie.
     Utrzymano zasadę zatwierdzania wyroków, ale sprecyzowano, co jeśli komendant odmówi jego zatwierdzenia. Po zmianach oznaczało to, że sprawą ma zająć się nowy zespół sądzący. Oznaczało to, więc kasację wyroku.
Zmiany wprowadziły także instytucje – wznowienia postępowania. Dotyczyło to sytuacji, gdy zapadł już wyrok, a zaistniały nowe okoliczności:
-orzeczenie oparto na fałszywych zeznaniach lub fałszywych dokumentach,
-po wydaniu wyroku ujawniono nowe okoliczności, które nie były znane sądowi podczas wyrokowania,
-skazanie nastąpiło za przestępstwo cięższe aniżeli to, które sprawca rzeczywiście popełnił.

Obrona konieczna

W działalności konspiracyjnej o życiu decydowały często godziny. Niemiecki agent zagrażał organizacji. Nie ma czasu na śledztwo, ani na postępowanie sądowe. Sytuację może uratować jedynie likwidacja konfidenta – natychmiast, bez wyroku.

     Prawo karne legalizuje tego typu wypadki, jako działanie w stanie wyższej konieczności. W czasie okupacji występowały one często, bo takie były warunki tej walki. Komendanci okręgów wydawali rozkazy i wytyczne legalizujące działanie w stanie wyższej konieczności, określone niekiedy, jako „obrona konieczna”. W takich przypadkach należało już po zaistniałej sytuacji wystąpić do właściwego Wojskowego Sądu Specjalnego o zatwierdzenie.
     Czy taka sytuacja dawała możliwość nadużycia? Oczywiście, że tak. W większości przypadków słuszność wykonywanych wyroków w „obronie koniecznej” została potwierdzona.

Akcje: „Czyszczenie” i „Kośba”

Osobnym problemem były akcje skierowane przeciwko żywej sile wroga, głównie Gestapo i innym formacjom policyjnym oraz niebezpiecznym agentom policyjnym. Były one prowadzone w ramach koniecznej samoobrony i nie wymagały wyroków sądów. 

     W ten sposób narodziła się akcja „C”, „Czyszczenie”. Od jesieni 1942 roku komendanci obwodów zostali zobowiązani do przeprowadzenia dochodzeń i założenia ewidencji kolaborantów w trzech grupach zależnie od stopnia ich zaangażowania:
„a) Polacy, którzy z racji swojego postępowania sprzecznego z obowiązkami obywateli polskich, zasługują na potępienie,
b) Volksdeutsche, Polacy i Ukraińcy, osoby innych narodowości, którzy stojąc na usługach władz niemieckich są szkodliwi jednak bezpośrednio organizacji nie zagrażają,
c) jak pod „b” – niebezpieczni dla organizacji, będący na usługach Gestapo, żandarmerii itp. Lub o takie usługi poszlakowania”.
Osoby zaliczone do kategorii „a” i „b” należało odnotować w kartotece, natomiast osoby zaliczone do kategorii „c” – zlikwidować. Niestety zapis o osobach poszkalowanych, czyli podejrzanych dawał możliwość, szczególnie w warunkach wojennego terroru, tragicznych pomyłek.
     Ogółem w ramach akcji „Czyszczenie” zlikwidowano w całym kraju w 1943 roku przeszło 1240 agentów. Akcję pod kryptonimem „Kośba” powtórzono w 1944 roku, do czerwca zlikwidowano 769 agentów.

„Sądy partyjne”

Uchwała z kwietnia 1940 roku powołująca Sądy Kapturowe zezwalała, aby działające w konspiracji stronnictwa polityczne tworzyły własne sądownictwo, ale mogło ono jedynie sprawować jurysdykcję nad członkami tego stronnictwa. 

     Z czasem, gdy organizacje podporządkowywały się ZWZ-AK problem formalny zaczął trącić znaczenie. Bataliony Chłopskie – posiadające od 1942 roku własny Kodeks Karny, uznawały wyroki Wojskowych Sądów Specjalnych i wykonywały je. Od samego początku nie uznawały ich oczywiście stronnictwa związane z Moskwą: PPR, GL-AL. Czyli organizacje, których celem nie była niepodległość rzeczpospolitej.
     Kolejny wyłom został dokonany na wiosną 1944 roku. Część Narodowych Sił Zbrojnych, która nie zgodziła się na połączenie z AK, nie uznała jurysdykcji Wojskowych Sądów Specjalnych. Powołano własne „Sądy Wojskowe”, które uzurpowały sobie prawo do wydawania quasi wyroków również na osoby nie należące do tej organizacji (przypadki wyroków na żołnierzy AK i AL) . Sprawie tej nie poświęcamy więcej miejsca bowiem organizacja ta nie jest tematem opracowania.

Liczby i obsada sądów

Z dostępnych danych wynika, że na terenie Okręgu Kielce sądy podziemia wydały 168 wyroków śmierci. Dane te są jednak niepełne i nie obejmują wyroków wykonanych w ramach akcji „Czyszczenie” i „Kośba”. 

     Zapewne ustalenie rzeczywistej liczby wyroków będzie niemożliwe, bowiem materiał archiwalny dotyczący podziemnego sądownictwa jest bardzo skąpy.
     Niewiele wiadomo o obsadzie sądu na poziomie Komendy Okręgu Kielce. Pewne jest, że od początku funkcjonowania był on samodzielnym referatem w strukturach sztabu okręgu. Wiadomo także, że na jego czele stał kpt. Józef Okińczyc "Sławomir". Niestety nie wiemy w jakim okresie czasu (być może przez całą okupację?). Nie znamy także innych członków sądu.

Najgłośniejsze sprawy w okręgu

W Okręgu Kielce miało miejsce kilka spraw sądowych, o których warto wspomnieć. Wszystkie zakończyły się wydaniem wyroków, zanim zostały one wykonane zdrajcy spowodowali wiele aresztowań i tragedii.

     Pierwszą jest zdrada, jakiej dopuścił się Hans Franz Wittek. Wyrok na niego został wydany już w 1940 roku, ale jego wykonanie (pomimo kilkunastu prób) odbyło się dopiero w 1944 roku. Sprawa ta jest dokładnie opisana w Obwodzie Kielce.
     Druga sprawa dotyczy zdrady Maksymiliana Szymańskiego „Relampago” kierownika referatu II wywiad Obwodu Końskie i została dokładnie opisana w dziale Oddział II Wywiad Komendy Okręgu. Kolejną sprawą jest zdrada Jerzego Wojnowskiego „Motora” ze Zgrupowań Partyzanckich „Ponurego” i jest opisana w dziale o tym zgrupowaniu.

Tragedia szefa sztabu

Z Kielcami jest też związana sprawa Szefa Sztabu Komendy Głównej Związku Walki Zbrojnej. Jej przebieg ujawnia kulisy funkcjonowania podziemnego sądownictwa oraz, niestety, jest przykładem „zawodnej” pamięci wspominających te wydarzenia.

Płk dypl. Janusz Albrecht "Wojciech".

     W styczniu 1940 r. gen. Rowecki powołał płk dypl. Janusza Albrechta na stanowisko szefa sztabu Komendy ZWZ Okupacji Niemieckiej. Albrecht w sobotę 5 lipca był w swoim lokalu konspiracyjnym przy ul. Nowogrodzkiej 42, pomiędzy godz. 16 a 17. Jego łączniczka, Halina Zakrzewska „Hermina” otrzymała wówczas polecenie, aby przygotować na poniedziałek 7 lipca po południu odprawę w lokalu przy ul. Świętokrzyskiej 25. Na tę odprawę pułkownik już nie przyszedł.
     5 lipca, późnym popołudniem, pułkownik poszedł na ul. Filtrową 14, do mieszkania Matusewiczów, gdzie zamierzał spędzić resztę soboty i niedzielę. Jest mało prawdopodobne, aby jeszcze w tym samym dniu stamtąd wychodził.
Nastał fatalny 7 lipca. Płk Janusz Albrecht wyszedł z willi przy ul. Filtrowej 14 po godzinie 7.00. Szedł Alejami Niepodległości. Był zamyślony. Nagle na skrzyżowaniu z Koszykową został od tyłu schwytany pod ręce. Założono mu kajdanki, wsadzono do samochodu i, nie zatrzymując się po drodze, przewieziono do… Kielc.
Dlaczego do Kielc? Aresztowania dokonali bowiem funkcjonariusze Gestapo z Kielc. Można odnieść wrażenie, że po aresztowaniu kieleckim gestapowcom zależało - z im tylko wiadomych powodów - aby Gestapo warszawskie zostało z tej sprawy wyłączone. Sytuacja ta zaowocowało tym że Gestapo zrezygnowało ze zwykłych rutynowych czynności, jak inwigilacja, namierzenie lokali i kontaktów. Przecież było wiadomo, że często przebywa na Filtrowej, więc należało go tylko wytrwale śledzić aż do skutku, gdy tymczasem zdjęto go niemal bezplanowo i nagle. Do przeprowadzenia takiej operacji niezbędna była współpraca z warszawskimi strukturami Gestapo, a takiej zabrakło.
Godzi się w tym miejscu wyjaśnić, że Gestapo z Kielc nie działało całkiem samowolnie. Poszczególne placówki miały prawo podejmować czynności operacyjne na innym terenie, jeżeli dotyczyły sprawy, którą prowadziły u siebie, wiemy zaś, że to kielecka placówka Gestapo pierwsza otrzymała wiadomość o Albrechcie.

Rzepecki Jan - zdjęcie przedwojenne.

Płk. Jana Rzepeckiego, wówczas szef Oddziału VI Biuro Informacji i Propagandy KG ZWZ tak opisał co działo się później: „…Przewieziono go następnie do Gestapo w Kielcach, gdzie był na przemian poddawany torturom oraz perswazjom, aż w końcu załamał się. Uwierzył w bezcelowość konspiracji, o której Gestapo miało wszystko wiedzieć i zgodził się podjąć próbę skłonienia Roweckiego do podjęcia kontaktu z okupantem. W związku z tym został zwolniony na słowo honoru. Po przybyciu do Warszawy, jawnie zamieszkał w swoim mieszkaniu wraz z rodziną "i zaczął nachodzić wszystkie znane mu lokale konspiracyjne, dobijając się o osobistą rozmowę z Roweckim". Wyznaczeni oficerowie ZWZ bezskutecznie usiłowali odwieść go od zamiaru powrotu do Gestapo, sugerując możliwość ukrycia wraz z rodziną. Albrecht upierał się, że jest związany słowem honoru. Jego zachowanie zdradzało rozstrój nerwowy. "Stawał się wręcz niebezpieczny. Łatwo mógł zostać wyzyskany przez Gestapo do wyśledzenia wielu komórek ZWZ, których znał tyle z tytułu pełnionej funkcji (...). Przy tym niewątpliwie sprzeniewierzył się podstawowym obowiązkom żołnierza: nie tylko załamał się sam, ale podjął się namawiania innych do porozumienia z nieprzyjacielem.
W konsekwencji Rowecki miał skierować jego sprawę do Sądu Kapturowego, wyznaczając do składu orzekającego jako przewodniczącego gen. Bora-Komorowskiego, a jako asesorów płk. Adama Świtalskiego i Jana Rzepeckiego. Sprawa została rozpoznana zaocznie i jednogłośnie zapadł wyrok śmierci.
Następnie, pod pozorem spotkania z gen. Roweckim, Albrecht został sprowadzony do lokalu konspiracyjnego ZWZ, mieszczącym się w drapaczu chmur na placu Napoleona. "Grot" jednak nie przyszedł. "Zastał tam list Roweckiego wyjaśniający mu jego przestępstwo, zawiadamiający go o wyroku i uzasadniający go oraz dający do wyboru: rehabilitację przez samobójstwo (trucizna była na miejscu!) bądź rozstrzelanie. Natychmiast po przeczytaniu listu Albrecht truciznę zażył. Został pochowany pod fałszywym nazwiskiem".
Tyle przekaz oficera. Wszystko jest jasne. Jak się jednak okazuje Rzepecki w wielu kwestiach mija się z prawdą. Omówmy sprawę kolejno.
Jak opowiadał później sam aresztowany trzymano go przywiązanego do ławy. Był bity całymi dniami, do tego stopnia, że stopy miał odbite, a plecy stały się jedną raną. Koszula była twarda od krwi i ropy. Pomimo to Albrecht zaczął składać zeznania dopiero bodaj piątego dnia dając tym samym swoim konspiracyjnym kolegą czas. Wiedział, że z chwilą, gdy do podziemia dotrze wieść, że zaginął, natychmiast zostanie zarządzony alarm. Wszystkie osoby, które się z nim stykały, zostaną czasowo izolowane od pracy konspiracyjnej, zmienią policyjne nazwiska, a także adresy. Przecież to on najlepiej wiedział, jak funkcjonuje w podziemiu alarmowy system bezpieczeństwa.

Berka Wacław - zdjęcie przedwojenne.

Zachował się protokół przesłuchania Albrechta przez Gestapo. Nosi on datę 10 lipca 1941 r.
Czy Albrecht sypał? Zawarte w tym protokole "rewelacje" wyższego oficera podziemia, nie dawały w istocie Gestapo żadnego punktu zaczepienia dla dalszych działań przeciwko ZWZ. Konkrety.
1. Pułkownik początkowo nie przyznawał się, że jest szefem sztabu Komendy Głównej ZWZ. Twierdził, że piastuje tylko funkcję szefa Oddziału Organizacyjnego. Rowecki zaś w ogóle nie ma szefa sztabu. To miało zapewne dawać Albrechtowi pole do manewru taktycznego, bowiem jako szef sztabu musiałby wiedzieć znacznie więcej. Okazało się później, że Gestapo od początku znało jego prawdziwą funkcję w konspiracji.
2. Pułkownik dobrze wiedział, że wywiad stanowi jedną z najważniejszych służb Komendy ZWZ, więc starał się wyraźnie zbagatelizować jego rolę. Owszem, przy omawianiu struktury Komendy ZWZ wymienił szefa "dwójki", mjr. Wacława Berkę, i natychmiast - zresztą zgodnie z prawdą - wyjaśnił, że jest on poważnie chory i przebywa w jakimś sanatorium koło Otwocka. Zasugerowało to Niemcom, że oddział - przez dłuższy czas pozbawiony szefa - nie pracuje najlepiej. Chorego Berkę w tym czasie energicznie zastępował płk Drobik, zaś wywiad ZWZ wykonał ogromną pracę, rozpoznając całość koncentracji niemieckiej do uderzenia na ZSRR oraz rozwijał specjalną siatkę na zapleczu frontu wschodniego.
3. Albrecht także nic nie wspomniał o organizacji dywersji ZWZ, której działalność - podobnie jak wywiad - miała doniosłe znaczenie dla aliantów.
4. Interesujące jest to, co powiedział o współtowarzyszach broni. Owszem, zna ich, bo przecież w większości wywodzą się z jednego środowiska zawodowych wojskowych, ale: "Nie jestem w stanie podać fałszywych nazwisk lub mieszkania współpracowników. Prawdziwe nazwiska są mi naturalnie znane". A więc wymienił ich nazwiska, stopnie oficerskie, a nawet pseudonimy, wiedząc, że każdy funkcyjny oficer ma ich co najmniej dwa - "w górę" i "w dół", że często się zmieniają.
5. O swym dowódcy "Wojciech" powiedział, że nazywa się Rowecki, o czym Niemcy przecież wiedzieli, podał jego pseudonimy "Jan Dulęba", "Krabicki". Jeśli chodzi o "Krabickiego", wszyscy są zgodni, że chodziło o jeden z używanych przez Roweckiego pseudonimów, mianowicie "Grabica", który omyłkowo został zniekształcony przez Niemców - tłumacza lub - co najbardziej prawdopodobne - przez maszynistkę. Ale Albrecht bynajmniej tego nie prostował. Nie można też wykluczyć, że w celu dezorientacji Niemców wymienił nazwisko "Grabicki", a nie "Grabica". Nie wymienił najczęściej używanych w tym okresie przez Roweckiego pseudonimów: "Jan", "Rakoń", "Kalina", Pseudonim "Grabica" także był wówczas w użyciu, ale Niemcom ten wyraz niewiele mówił, natomiast "Grabicki" był dla nich zrozumiałym, popularnym nazwiskiem polskim.
6. Po tych zeznaniach pułkownik zaczął rozwlekle opowiadać, że Rowecki wciąż zmienia nazwiska i mieszkania, że trudno jest do niego dotrzeć poprzez skomplikowany system łączników, że nawet on sam, jako jego zastępca, potrzebuje na to pięciu dni.
Na podstawie protokołu można odnieść wrażenie, że Albrecht ujawnił przede wszystkim te okoliczności, co do których był przekonany, że Niemcy je znają. A same zeznania spowodowane były wielodniowym maltretowaniem. Natomiast bezsporny jest fakt, że w związku z aresztowaniem płk. Albrechta nie wpadł ani jeden lokal konspiracyjny ZWZ, o którym wiedział, ani jeden człowiek, którego znał, nie ucierpiał. Zeznania Albrechta w niczym Niemcom nie pomogły. Więc pułkownik nie sypał!

     Gdy kielecka placówka Gestapo uświadomiła sobie, że mimo bezwzględnego bicia, z Albrechta nic więcej nie zdoła wyciągnąć, oprawcy przeobrazili się w salonowców. Do sprawy włączyli się wyżsi funkcjonariusze. Przyjechali oni do Kielc z Berlina i rozpoczęło się to, co Albrecht nazwał rozmowami politycznymi. W ten sposób dojrzała koncepcja wykorzystania Albrechta jako pośrednika do rozmów z gen. Roweckim. Dlaczego właśnie jego? Prawdopodobnie z powodu jego wysokiej funkcji w podziemiu, a także reprezentowanej orientacji politycznej. Jako piłsudczyk wyznawał teorię "dwóch wrogów". Niemcy mogli więc liczyć na to, że Albrecht będzie przeciwny porozumieniu Sikorskiego z ZSRR i że jego postawa znajdzie zwolenników w szeregach ZWZ.
W każdym razie doskonale wiedzieli, że na kolaborację nie mogą liczyć, toteż wysunęli bardzo ostrożną i - w ich mniemaniu - strawną dla Polaków propozycję neutralności, zawieszenia broni, co ze strony ZWZ oznaczałoby zaprzestanie walki bieżącej, a zwłaszcza - dywersji. Była to próba zneutralizowania ZWZ, nadzieja, że Polacy przynajmniej nie będą przeszkadzać.
     Ostatecznie pułkownik zgodził się zgodził się wyłącznie na funkcję "parlamentariusza". Obie strony zawarły porozumienie, gwarantowane wzajemnie udzielonym oficerskim słowem honoru: Albrecht zostanie zwolniony z więzienia i nikt go nie będzie śledził. On z kolei zobowiązał się dotrzeć do "Grota" i zaproponować mu spotkanie negocjacyjne z Niemcami 12 lub 16 września w Falenicy. O ile nie zdoła wypełnić swojej misji, do 16 września zgłosi się do Niemców, którzy zapewnili, że do końca wojny zostanie osadzony w Oflagu jako jeniec wojenny. Albrecht został zwolniony 27 sierpnia 1941 roku.

Ryszard Krzewicki „Szymon”.

Powróćmy do relacji Rzepeckiego. Halina Zakrzewska kategorycznie dementuje jego twierdzenie jakoby Albrecht odwiedzał znane mu lokale konspiracyjne ZWZ w poszukiwaniu kontaktu z gen. "Grotem", czy prowadził rozmowy z oficerami Komendy Głównej. Powiada, że w czasie bytności w Warszawie, pułkownik spotkał się wyłącznie z nią samą, płk. Tadeuszem Pełczyńskim "Grzegorzem", który zastępował go na stanowisku szefa sztabu oraz z kpt. Ryszardem Jamontt-Krzywickim "Ryszardem", "Szymonem", adiutantem gen. Roweckiego.
Albrecht dążył do rozmowy z "Grotem". Do spotkania miało dojść wieczorem 6 września.
Łączniczki doprowadziły pułkownika do budynku na ul. Świętokrzyskiej 23 (oficyna na prawo). Czekał tam na niego kpt. "Szymon" (ostatnie minuty życia szefa sztabu znane są właśnie z jego relacji), który wręczył mu list od gen. Roweckiego. Listu tego nie odnaleziono. Po śmierci Albrechta zabrał go ze sobą "Szymon" i zapewne zniszczył. Prawdopodobnie jego treść brzmiała: "Kochany Januszu! Poszedłeś za daleko. Myślę, że znajdziesz właściwe rozwiązanie. Ściskam cię, Stefan".
Nie ma, więc tutaj nic z rewelacji Rzepeckiego, mówiącej o liście wyjaśniającym Albrechtowi "jego przestępstwo, zawiadamiającym o wyroku i ten wyrok uzasadniającym i wreszcie dającym do wyboru: rehabilitację przez samobójstwo (...) bądź zastrzelenie".
Przekaz "Szymona" z ostatnich chwil życia Albrechta jest jak gdyby uproszczony: „"Wojciech" przeczytawszy list Roweckiego, usiadł przy stole. Napisał do żony i dzieci:
"Kochani!
Nie udało mi się nawiązać kontaktu z przyjaciółmi. Widać obawiają się mnie. Doszedłem do przekonania, że popełniłem błąd (?!) Postanowiłem skończyć ze sobą, by w ten sposób ratować swój honor, a wam przekazać czyste imię. Żegnam was, a duszę swoją i was polecam Bogu.
Wasz Janusz i Ojciec. 6.IX.41"
Co do tego listu nie ma wątpliwości, zachował się w oryginale do dziś. Zapewne można się zgodzić z tym, że Albrecht popełnił samobójstwo, aby nie złamać oficerskiego słowa.

Rowecki Stefan "Grot" - zdjęcie przedwojenne.

Nasuwa się w tym miejscu pytanie, czy rzeczywiście sąd podziemny zajmował się sprawą Albrechta? Rzepecki powiada, że tak, i nawet sam uczestniczył w rozprawie. Jednak rzekomy przewodniczący owego sądu, gen. Bór-Komorowski, zdecydowanie temu zaprzeczył, nazywając to wymysłem Rzepeckiego. Jednak oświadczenie Bora-Komorowskiego nie może stanowić dowodu na to, że taka rozprawa się nie odbyła.
Jak „wyrok” wyglądał z formalnego punktu widzenia? Według Rzepeckiego wyrok zawierał rozstrzygnięcie alternatywne: o ile Albrecht popełni samobójstwo, wyrok zostanie uznany za niebyły. Autorytety w sprawach podziemnego sądownictwa zwracają jednak uwagę, że zarówno taki skład kompletu sądzącego, jaki podał Rzepecki, jak też alternatywność rozstrzygnięcia, czynią całe postępowanie bezprawnym w świetle obowiązujących wówczas przepisów o Sądach Kapturowych.
W całej sytuacji rozwiązanie zależało od decyzji gen. Roweckiego a ten należał do ludzi bezwzględnych gdy chodziło o etykę, moralność i bezkompromisową postawę oficera. Był także osobą daleką od łamania prawa, którego sam w dużej części był twórcą.
Można zatem założyć, że sprawę Albrechta Rowecki oddał pod dyskusję nieformalnego gremium wyższych oficerów Komendy Głównej, by zasięgnąć ich opinii i tam właśnie zapadł ów "werdykt", bardzo odpowiadający zresztą "oficerskiemu" sposobowi myślenia.
A jeżeli tak było, jest zrozumiałe, że skoro Albrecht popełnił samobójstwo, wszyscy wtajemniczeni, nie wyłączając Bora-Komorowskiego, zobowiązani są do milczenia; obowiązywało ono także gen. Komorowskiego. Przecież dano Albrechtowi słowo oficerskie, że „werdykt” zostanie uznany za niebyły, czy też - jak powiada Rzepecki - samobójstwo go zrehabilituje.

To prawda, że pułkownik podjął misję "parlamentariusza" by tylko dotrzeć do "Grota" i przedstawić propozycję. Nie ulega wątpliwości, że jako zdyscyplinowany i mający poczucie honoru oficer, nawet wbrew własnym przekonaniom, karnie podporządkowałby się decyzji swego dowódcy, gdyby ten odrzucił niemieckie warunki. Tylko że wtedy pozostałoby mu do wyboru dotrzymać słowa i oddać się w ręce Niemców, bądź popełnić samobójstwo.

     Chciano mu to wyperswadować. "Herminia" usłyszała wówczas kategoryczną odmowę "Żadnego słowa honoru się nie łamie, a tym bardziej oficerskiego. Bez względu, komu by się je nie dało, nawet wrogowi. Honor reprezentuje ten, kto słowo daje i on, polski oficer, je dał, nie dotrzymać nie może. Bez względu na wynik rozmów z Janem, muszę odpowiedź Niemcom do Falenicy osobiście dostarczyć. Taką zawarliśmy umowę. Innej alternatywy nie ma. Jedynie śmierć może usprawiedliwić niedotrzymanie słowa honoru. I to jest honorowe wyjście".

Zieliński Konrad "Karola"

Przedstawiliśmy prawdopodobny przebieg bezpośredniego aresztowania płk. Albrechta, nie zostało jednak wyjaśnione, jak do niego doszło. Ponurym bohaterem był rtm. Przemysław Deżakowski, niegdyś oficer 1 pułku szwoleżerów, z którego został przed wojną wydalony na mocy wyroku oficerskiego sądu honorowego . Deżakowski mieszkał w tym czasie w majątku administrowanym przez przyjaciela z 1 pułku szwoleżerów, koło Kielc, co czyniło prawdopodobnym jego kontakty z kieleckim Gestapo.
Wyjaśnienia Albrechta na temat roli Deżanowskiego nie są całkowicie jasne. Niechętnie go obciąża, powiada: "Niech go Pan Bóg osądzi". Można mieć wątpliwości czy w chwili aresztowania rzeczywiście go rozpoznał, jako tego, który go wskazał gestapowcom, czy też uległ ich sugestii, że to był Deżakowski, o czym starano się Albrechta od początku usilnie przekonać. Funkcjonariusz twierdzili, że wydał go Deżakowski, który wziął za to 50 zł na wódkę, że ujawniają to, gdyż nie zamierzają dalej korzystać z jego informacji. Czy przypadkiem kosztem Deżakowskiego Gestapo nie zamierzało osłonić kogoś bardziej cennego? Do tego wątku powrócimy jeszcze.
Ostatecznie sprawą zdrajcy zajął się podziemny wymiar sprawiedliwości: Prokurator WSS przy Komendzie Głównej ZWZ, kpt. Lucjan Milewski "Baczyński", w akcie oskarżenia przeciwko Deżakowskiemu przyjął, że ten, pracując dla niemieckiej służby bezpieczeństwa wskazał Albrechta, gdy wracał z ul. Filtrowej od Matusewiczów. Wcześniej już za pośrednictwem swej żony, kelnerki warszawskich restauracji, miał się dowiedzieć o terminie i miejscu spotkania Albrechta z Roweckim, lecz Gestapo kieleckie spóźniło się i dlatego potem zdołało aresztować tylko Albrechta.
Wojskowy Sąd Specjalny AK przy Komendzie Głównej w składzie: płk dr Konrad Zieliński, jako przewodniczący, sędzia płk dypl. Adam Świtalski i ppor. NN "Kosy" wyrokiem z 4 marca 1942 r. skazał Deżakowskiego na karę śmierci .
W dwa dni później gen. Rowecki wyrok zatwierdził. Wykonanie jednak natrafiało na trudności. Pierwsza próba chybiła i Deżakowski uciekł. Wykryto go po długich poszukiwaniach, na wiosnę 1944 r. w majątku Pólko-Chyliczki, koło Piaseczna i tam zastrzelono.
Powróćmy jeszcze do zdrady. Istnieje hipoteza że Deżakowski był pośrednim ogniwem pomiędzy Albrechtem, a jakimś znaczniejszym agentem kieleckiego Gestapo. Mówiąc wprost: Gestapo wprawdzie wskazało rzeczywistego, bezpośredniego sprawcę aresztowania, ale usunęło w cień człowieka, który był właściwym inicjatorem tej sprawy. Po prostu Deżakowski stał się już niepotrzebny, zaś tamten - nadal się liczył.
Pośrednio tezę tą potwierdzają niemieckie dokumenty. W piśmie z 21 lipca 1941 r. kieleckiego Gestapo do Komendy SiPo u. SD w Radomiu, jakie zachowało się w szczątkach akt niemieckich w sprawie Albrechta, jest mowa o załącznikach, z których jeden dotyczył sprawozdania konfidenta (V-Mann) "Bogusława". Załącznika tego nie odnaleziono. Jeżeli więc połączymy fakt, że konfident NN "Bogusław" został wymieniony w tym samym piśmie, które dotyczy Albrechta, może właśnie jest to ów agent, którego Gestapo tak bardzo pragnęło osłonić?
Zakładając, że hipoteza ta jest prawdziwa nie przemawia to za niewinnością Deżakowskiego. Jeżeli "Bogusław" był tym najważniejszym agentem, to bez judaszowej roli Deżakowskiego nie zdołano by schwytać Albrechta.

Wróć